Wpis zawiera link afiliacyjny.
Jakiś czas temu, w moich mediach społecznościowych podzieliłam się bardzo krótko historią, która dla mnie, jako świeżo upieczonej mamy, była chyba jedną z najtrudniejszych… Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało… Nie podawałam szczegółów, ale opowiedziałam o swoich emocjach, które towarzyszyły mi w początkach mojej mlecznej drogi wtedy, kiedy to na świat przyszedł mój pierwszy synek – Franio.
Pod postem pojawiła się ogromna ilość komentarzy, a w wiadomościach prywatnych dostałam całe mnóstwo próśb o to, aby opowiedzieć na ten temat coś więcej…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam czy chcę to robić.
Jednak minęło trochę czasu i uznałam, że jeśli choćby dla jednej osoby, która przeżywa aktualnie to, co ja w tamtym momencie, mogłoby to być wspierające, to warto to zrobić. Mnie brakowało wtedy takiego miejsca i poczucia, że nie jestem w tym sama… Że nikt mnie nie ocenia…
MOJE NASTAWIENIE/ WYOBRAŻENIA
Jeszcze zanim zostałam mamą, wiedziałam, że swoją przyszłość zawodową będę chciała związać ze wspieraniem Maluszków i ich Rodziców w początkach ich wspólnej drogi.
Wiedziałam o tym, że aby robić to naprawdę dobrze, potrzebne są nie tylko umiejętności z „działki” fizjo, ale przede wszystkim… szersze spojrzenie na wszystko to, co dzieje się w okresie okołoporodowym oraz tuż po nim. Bardzo zależało mi na tym, aby podchodzić do tematu w sposób kompleksowy, dlatego zaczęłam kształcić się również w innych dziedzinach.
Jednym z kursów, który postanowiłam ukończyć był kurs „Problemy w Laktacji”. Cała masa niesamowitej, laktacyjnej wiedzy. Od fizjologii, po wszelkie możliwe trudności i różne sposoby radzenia sobie z nimi… Teoria, ale też wiele godzin praktyki w poradni laktacyjnej… Później wolontariat…
W pewnym momencie wydawało mi się, że chyba nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Ostatecznie… karmienie piersią jest przecież naturalne, więc… teoretycznie… „dla chcącego… nic trudnego”…
Wydawało mi się, że odrobina dobrych chęci i wiedza o tym, jak poradzić sobie w razie pojawienia się kłopotów wystarczą, aby z powodzeniem karmić swoje własne dziecko…
Jednak życie nauczyło mnie pokory. Dostałam od losu tak ogromnego kopniaka, że chyba zapamiętam go aż do końca swoich dni…
RZECZYWISTOŚĆ
13. sierpnia 2010 roku na świat przyszedł mój pierwszy syn.
Po wielu ciążowych perypetiach (podejrzewano u niego wady genetyczne) myślałam, że będzie to dzień, od którego wszystko się zmieni… Że po wielu tygodniach niepewności i strachu o zdrowie swojego dziecka wreszcie będę mogła odetchnąć z ulgą. Że niepewność i lęk zastąpi spokój i radość z tego, że wszyscy możemy bezpiecznie spotkać się już po tej stronie brzucha…
I o ile radość rzeczywiście była ogromna, o tyle naprawdę trudne momenty miały dopiero nadejść… I to ze strony, z której kompletnie bym się nie spodziewała…
Oczywiście zależało mi na karmieniu naturalnym… Było dla mnie ważne, wiedziałam naprawdę mnóstwo o korzyściach z niego płynących, choć jeszcze przed porodem miałam do niego dość duży dystans. Kompletnie nie widziałam „problemu” w tym, że pewnego dnia mogłabym zacząć karmić inaczej…
Wiele mam przecież tak karmi – niektóre z własnego wyboru, inne np. dlatego, że stan zdrowia ich dziecka nie pozwala na podawanie pokarmu inaczej niż przez sondę… Te dzieci też są zaopiekowane, szczęśliwe i nawiązują więź ze swoimi najbliższymi… Tak… o tym wszystkim wiedziałam…
Kiedy jednak przywitałam na świecie Franka, nie wiedzieć dlaczego, w mojej głowie coś się zmieniło…
Karmienie piersią urosło do rangi najważniejszego zadania, które jako mama mam do wykonania…
Z perspektywy czasu – koszmar, który przysłonił mi wszystko inne…
Początki nie były łatwe. Przez pierwsze dni w szpitalu, pomimo tego, że Franek pięknie chwytał pierś i ssał bardzo wytrwale, pokarmu było jak na lekarstwo…
Tak – wiem… to jeszcze nie czas, nawał powinien pojawić się dopiero za kilka dni… Problem w tym, że… tak naprawdę nigdy się nie pojawił…
O każdą kroplę mleka musiałam walczyć jak lwica… Pobudzałam laktację wszelkimi znanymi mi sposobami. Po karmieniach stymulowałam piersi laktatorem… najpierw zwykłym, „domowym”, później profesjonalnym – z wypożyczalni. Jednak efekt był mizerny…
W akcie desperacji skonsultowałam się nawet z doradcą laktacyjnym, ale to spotkanie nie wniosło w moje postępowanie żadnych nowości… To znaczy… to była bardzo dobra, cenna, podnosząca na duchu konsultacja, ale z teorii to wszystko już znałam…
Przyrosty masy ciała Franka były znacznie poniżej normy dlatego zmuszona byłam dokarmiać go mieszanką. Robiłam to przy pomocy drena przy piersi, ponieważ bardzo zależało mi na tym, aby ssąc, nadal pobudzał laktację…
Po karmieniach stymulowałam piersi przy pomocy laktatora…
Gdybym miała podsumować ten czas, to bez wątpienia pierwsze trzy miesiące były dla mnie w zasadzie jednym wielkim karmieniem…
Pamiętam nieprzespane noce, spalone laktatory i ten dźwięk, który jeszcze przez długi czas wracał do mnie jako senny koszmar…
Nie wiem jak to przetrwałam. Pamiętam tylko moja ogromną determinację, poświęcenie, krew, pot, łzy i to cholerne poczucie winy, że nie potrafię wykarmić własnego dziecka…
Ekstremalnie trudne doświadczenie, w którym… zdrowy rozsądek zachował jedynie mój mąż… To właśnie on podnosił mnie i pokazywał, że na karmieniu… świat się nie kończy…
CO BYŁO DLA MNIE NAJTRUDNIEJSZE?
Chyba poczucie bycia ocenianym.
Tak się złożyło, że kilka moich znajomych urodziło dzieci w bardzo podobnym czasie. Oczywiście karmiły naturalnie… Za każdym razem, kiedy pytały czy „karmię” (nie, no nie karmię, głodzę!) czułam się okropnie…
I choć jestem przekonana, że nie było w tych pytaniach żadnych podtekstów, to jednak ja sama byłam w takim stanie, że wszędzie doszukiwałam się drugiego dna…
Wydaje mi się, że byłam o krok od depresji…
Wiem… z perspektywy czasu może to wydawać się przesadzone, ale… co z kobietą potrafią zrobić hormony i jakieś chore ambicje…
Pierwsze kilka miesięcy, pierwszy rok, był dla mnie bardzo trudny. Praktycznie zaszyłam się w domu, nigdzie nie chciałam wychodzić, bo wstydziłam się podawać dziecku pokarm przy pomocy butelki…
Taki trochę lakto – terror, który sama sobie stworzyłam…
Ale przetrwaliśmy to. I w zasadzie… kiedy już prawie o tym zapomniałam, pewnego pięknego, marcowego dnia dowiedziałam się, że jestem w ciąży po raz drugi…
KARMIENIE I KOLEJNE DZIECI
Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, zamiast naprawdę się tym ucieszyć, sparaliżowała mnie myśl o… KARMIENIU…
Nie wyobrażałam sobie przechodzić tego wszystkiego po raz kolejny mając dodatkowo pod opieką jeszcze starsze dziecko, które przecież również będzie wymagało mojej uwagi…
Na szczęście miałam całą ciążę na to, aby jakoś to sobie poukładać.
Mój mąż bardzo mnie w tym wspierał i trzeźwym okiem patrzył na rzeczy, które dla mnie, z racji hormonów, były czasami nie do przeskoczenia…
Kiedy urodziła się Lili, karmienie było powtórką z rozrywki. Nieprzespane noce, dźwięk laktatora jako senny koszmar i walka o każdą kroplę mleka…
Jednak było mi ciut łatwiej,
Z perspektywy posiadania starszego dziecka widziałam, że jest też wiele innych, wspaniałych rzeczy, które mogą się wydarzyć i dzięki którym mogę budować niesamowitą więź z moimi maluchami…
Oczywiście nadal walczyłam, nadal „dotykały” mnie słowa innych, ale było mi odrobinę łatwiej.
Podobnie przy Anielce…
Kiedy na świat miał przyjść Tadzio, moje czwarte dziecko, byłam zrezygnowana.
W zasadzie… nie nastawiałam się już na karmienie naturalne.
Jeszcze przed porodem kupiłam duże opakowanie mleka modyfikowanego i butelkę.
Jednak kiedy się urodził, nie wyobrażałam sobie, że tak łatwo się poddam. Walczyłam, ale już ze zdecydowanie większym spokojem.
Wtedy też trafiłam na bardzo szczegółowe badania i… niemal przy okazji dowiedziałam się, że… w moim przypadku istnieją medyczne przesłanki do tego, że wykarmienie dziecka wyłącznie piersią jest… praktycznie niewykonalne…
Nie chcę tutaj pisać dlaczego. Dodam jedynie, że… jestem dość specyficznym „okazem”… Chyba powinnam zagrać w lotka…
Tak czy inaczej ta diagnoza sprawiła, że spadł z moich barków ogromny ciężar. Taki, który totalnie mnie przytłaczał i nie pozwalał czerpać pełni radości z macierzyństwa…
W tym roku przywitaliśmy na świecie Kazia…
Jak wygląda nasza mleczne droga? Bardzo podobnie jak poprzednio – z drenami, laktatorem i mlekiem modyfikowanym w tle…
Co zrobiłam inaczej?
Zwróciłam uwagę na to, żeby się przygotować, odciągnęłam trochę pokarmu jeszcze przed porodem, oczyściłam głowę z wyrzutów sumienia i… karmimy się z radością do dziś!
JAKI Z TEGO MORAŁ?
Przede wszystkim taki, żeby się nie zadręczać… Żeby szukać pomocy (przy trudnościach z karmieniem wsparcie doradcy laktacyjnego, logopedy/ neurologopedy czy fizjoterapeuty może być na wagę złota), ale też próbować patrzeć na wszystko, co się dzieje, z szerszej perspektywy. Żeby spróbować zdać sobie sprawę z upływającego czasu i wiedzieć, że kiedyś będziemy na to wszystko patrzeć nieco inaczej…
Ja zmarnowałam kilka pierwszych miesięcy życia z Frankiem na zadręczanie się. Byłam kłębkiem nerwów, a cały mój stres przenosił się na moje dziecko…
Teraz wiem, że nie było to tego warte. Mogłam spędzić ten czas spokojniej, bo w zasadzie… nie wiem co bardziej nam zaszkodziło… Ta odrobina mieszanki czy stres, który temu wszystkiemu towarzyszył…
Oczywiście nie zachęcam Cię do rezygnacji z karmienia jeśli przeżywasz aktualnie jakieś trudności… Po prostu uwierz mi, że za jakiś czas spojrzysz na to wszystko zupełnie inaczej…
Naprawdę warto złapać zdrowy dystans – i to do wszystkiego, co dzieje się w tym szalonym, poporodowym czasie… Wiem, że nie jest to łatwe, bo hormony nie ułatwiają zadania, ale życzę Ci dużego wsparcia w najbliższych. Przynajmniej takiego, jakie ja sama otrzymałam.
Jestem ciekawa twojej historii.
Czy jest coś, co było/ jest dla Ciebie szczególnie trudne?
Daj znać! Może będzie to wspierające dla innych!
*Wpisy mają charakter wyłącznie informacyjny i nie zastąpią wizyty u fizjoterapeuty ani innego specjalisty, dlatego wszelkie wątpliwości koniecznie skonsultuj z osobą, która ma okazję zbadać Twoje dziecko. Dla dobra Twojego Maluszka nie udzielam porad on-line.
[autopromocja]
Potrzebujesz gotowych pomysłów na proste, wspierające zabawy z maluszkiem? Sprawdź mój Przewodnik!
Chcesz dowiedzieć się więcej na temat rozwoju, przyjaznej pielęgnacji i zabaw powoli i… KROK PO KROKU? Sprawdź moje kursy on-line!
Kurs, w którym opowiem Ci o wszystkim tym, co najważniejsze w rozwoju maluszka od narodzin do końca trzeciego miesiąca życia.
Dowiesz się czego się spodziewać i co powinno zapalić pomarańczową lampkę.
Nauczysz się jak wspierać naturalny rozwój maluszka podczas codziennych zabaw i pielęgnacji – wszystko bez pośpiechu i presji.
Kurs, dzięki któremu dowiesz się jak przebiega rozwój maluszka od początku czwartego do końca siódmego miesiąca życia i co powinno zapalić pomarańczową lampkę.
Nauczysz się jak podczas codziennej pielęgnacji i zabaw dbać o rozwój psychoruchowy dziecka, które staje się już coraz bardziej ciekawe świata.
Wszystko w przystępnej formie i krok po kroku – tak, aby wdrożenie tych wskazówek w życie było czystą przyjemnością.
Kurs, w którym opowiem Ci o najważniejszych umiejętnościach, które powinien osiągnąć maluszek w tym wieku.
Dowiesz się jakie są czerwone flagi fizjoterapeutyczne i nauczysz, na co zwracać uwagę podczas codziennych zabaw i pielęgnacji.
Moje kursy i e-booki możesz zakupić również w formie VOUCHERA i podarować w prezencie przyszłym lub świeżo upieczonym Rodzicom!
Wystarczy, że po dodaniu produktu do koszyka, zaznaczysz opcję „KUPUJĘ NA PREZENT”
Twoje udostępnienie wiele dla mnie znaczy, dziękuję! ❤️